Images
ContributeFeedback
Contribute FeedbackOd dawna chciałam spróbować słynnych muszli Św. Jakuba, więc w końcu wybrałam się do restauracji Saint Jacques. Od początku wiedzieliśmy co będzie jedną z naszych przystawek przegrzebki, ale inne potrawy zajęły nam trochę dłużej, bo wszystko z karty brzmiało pysznie i ciekawie. Padło na ślimaki oraz na główne danie mule i przepiórka. Jako czekadełko dostaliśmy krem z pomidora w małych słoiczkach co było bardzo miłym gestem i smacznym początkiem kolacji. Dzięki Bogu, że ślimaki były już wyjęte ze skorupek i zapieczone pod cudownym czosnkowym masełkiem z bułką tartą, bo były przepyszne. Jeśli lubicie krewetki to ślimaki powinny Wam posmakować Podobnie jest też z przegrzebkami. Konsystencja pomiędzy krewetką a kurczakiem Podane na kremowym pure z kalafiora z dodatkiem jabłka. Bardzo mi smakowało. Co do dań głównych to mam mieszane uczucia. Mule były świetne! Dostaliśmy oczywiście miseczkę z wodą do mycia paluszków, pieczywo do maczania w sosie i obfity talerz muli. Zjedliśmy na pół z moim partnerem i oboje byliśmy zachwyceni. Co do przepiórki to mnie całe danie nie podpasowało: sos cytrynowy za kwaśny, fenkuł gillowany nie smakował (ale ja nie lubię anyżu, który jest wyczuwalny w fenkule), karmelizowana cebula to nic nowego dla mnie , kolejny raz pure…a sama przepiórka ciężko odchodziła od kości i nie było za dużo mięsa. Cała wizyta bardzo przyjemna, sympatyczny kelner znający się na menu, starający się spełnić nasze potrzeby jak najlepiej. Wnętrze jest przytulne i romantyczne Żałuję tylko, że tak mnie to wszystko zapełniło, że nie miałam już miejsca na crepes suzette, ale postanowiliśmy, że jeszcze tam wrócimy właśnie na te naleśniki Ceny nie są niskie ale myślę, że warto. Jak dla mnie jest to restauracja na jakieś szczególne okazje, więc polecam jeśli macie np. jakąś okazję do uczczenia
Uwielbiam restauracje francuskie, również bistra. Mam do nich sentyment z powodu filmów z Louis de Funes – Słynna Restauracja czy Skrzydełko i Nóżka. Niestety w Warszawie, to co się nazywa restauracja francuska, najczęściej nią nie jest. Owszem dania są może nawet i smaczne, ale otoczka to raczej mieszanina klimatów polskiego, francuskiego i najczęściej włoskiego. I ta atmosfera „bon ton” dla celebrytów, jakby to było głównym wyróżnikiem takiego miejsca. Kiedyś był lokal na Koszykowej, Prowansja, który zasługiwał na miano restauracji francuskiej. Napisałem o nim recenzję dawno temu. Niestety, już nie istnieje. Tym bardziej z zaciekawieniem, przeczytałem w wyszukiwarce opis lokalu Saint Jacques. Miejsce nie powalało – jest to klitka w pawilonie gastronomicznym na Świętokrzyskiej, pomiędzy innymi lokalami (Hektor i Ti Amo , ale menu brzmiało zachęcająco. Więc, razem z żoną w kolejną naszą rocznicę się tam wybraliśmy i byliśmy tam już kilka razy. I to był strzał w dziesiątkę. Wnętrze: lokal nieduży, zaledwie parę stolików. W lecie ogródek na zewnątrz i szeroko otwierane francuskie okna. Stoliki po lewej stronie są przy kanapie. Wypisz wymaluj, klimat jak w Paryżu i gdyby nie widoczny PKiN to myślałbym, że jestem we Francji. Na początek były oczywiście ślimaki po burgundzku (24zł . Podane na specjalnym talerzyku (nie w skorupkach , całkiem smacznie co w głównej mierze było zasługą dobrze smakowo wyważonego sosu: masło, oliwa, czosnek i zioła. Sporym zaskoczeniem były małże Saint Jacques, delikatnie smażone z puree z kalafiora (32zł . Wszystko się smakowo komponowało, zjadłem z przyjemnością. Następnie było danie po którym oceniam klasę lokalu: stek polędwicy wołowej (65zł , Tu niestety, porażka. Akurat steka nie było, ale pomocna kelnerka zaproponowała, że w takich sytuacjach posiłkują się mięsem „pożyczonym” od sąsiadów. Zgodziłem się i to był mój błąd. „Stek”, grubości ok. 3-4 cm, był złączony z dwóch kawałków cieńszych. Oczywiście o wysmażeniu „medium” nie było mowy choć tak sobie zażyczyłem. Dostałem dwa nałożone na siebie dobrze wysmażone kotlety. Reszta dania na talerzu czyli sos na bazie foie gras i dauphinki były OK. To nauczka na przyszłość: nie zamawiać czegoś czego nie ma. Tu pozazdrościłem żonie, która zamówiła gicz jagnięcą (52zł . Jak byliśmy innym razem i stek już był, to był całkiem dobry – 4 cm średnio wysmażone. Stek z tuńczyka (48zł był za to całkiem w porządku. Na deser nigdy nie odmawiam sobie crepes suzette (26zł . Lokal nie ma możliwości aby zrobić je klasycznie tj. przy stoliku. Gotowe danie, płonące, a jakże, przychodzi prosto z kuchni, która jest zresztą na wyciągniecie ręki. Smakuje dobrze pomimo, że brakuje tego „wow” czyli przyrządzania na oczach. Jeśli chodzi o alkohole to akurat piwa Żywiec nie było, więc kelnerka „pożyczała” Tyskie od sąsiedztwa. Dość skromny wybór win jak na lokal francuski ale można cos wybrać. Raz to był Chablis (150zł a innym razem czerwony Burgund (126zł . Reasumując: jak ktoś chce się poczuć jak w Paryżu, lokal jak najbardziej polecam – fajny klimat. Jedzenie OK, ale nie należy zamawiać czegoś czego nie ma „na stanie”. Obsługa (jednoosobowa bardzo przyjemna i pomocna. Fakt, że posiłkuje się sąsiednimi lokalami, należy uznać za plus bo chce gości zadowolić. Niestety, nie jest to do końca dobry pomysł – w moim przypadku stek za pierwszym razem był niewypałem. Ceny: jest dość drogo jeśli zamówi się butelkę wina. A tak, za pełną 2-3 częściową biesiadę trzeba liczyć 70-100 zł od osoby.
Restauracja jest mała i przytulna wiec idealnie nadaje się na randkę. Można się tam wybrać również na babskie ploty czy spotkanie z przyjaciółmi. Jedzenie jest pyszne. Oprócz klasycznego founde, które było idealnie kremowe i świetnie komponowało się z warzywami i grzankami, próbowałyśmy naleśników, kremu z selera z pistou i deserów (tarty cytrynowej i parfait . Niestety nie miałyśmy okazji spróbować ich ślimaków, ale nadrobimy to wkrótce ;
Trafiliśmy przypadkowo co potwierdza tezę że najlepiej sprawdzają się niezaplanowane wypady. Malutkie bistro w pawilonach przy świętokrzyskiej wepchnięto pomiędzy lombard a sklep monopolowy i Można śmiało cytować klasyka mówiąc , że jest to prawdziwie hidden gem wśród okolicznych restauracji. Po przekroczeniu progu atmosfera robi się prawdziwie francuska (nie Paryska , ponieważ nie ma tłumów , jest czysto i bardzo przytulnie) Miła Pani zaprosiła nas do stolika , a z głośników sączyła się przedwojenna francuska muzyka. Na przystawki ślimaki oraz Przegrzebki autorskie. ślimaki prawdziwe cudo juz wyjęte ze skorupek , zapieczone w sosie czosnkowym jak po burgundzku , ale dodatkowo pod drobną mgiełką z tartej bułki. Przegrzebki z genialnym puree z kalafiora powalające i Zrobione idealnie w punkt. Dania główne : alpejska zupa grzybowa ze odrobiną truflowej oliwy Gęsta bardzo rozgrzewająca i bardzo smaczna. Spokojnie można ją nazwać polską bo tak samo pożywna jak nasza domowa choć zupełnie inna. Gicz jagnięca także bardzo smaczna choć dla nas powinna dusić się dłużej. Ostatnimi siłami daliśmy się namówić na deser. Słodko gorzkie lody , a właściwie parfais z ananasa z lodami. Bardzo wytrawny , ciekawy w smaku , choć przy stoliku zdania były podzielone. Nie ze względu na jego smak lub jakość , bo oba walory były wysokie , ale nie każdy lubi cierpki smak w deserze. Ceny są przyzwoite tzn. nie jest tanio , ale same dania są dosyć wykwintne , a wiec uważamy , że nie ma tragedii. Duży plus za obsługę oraz atmosferę miejsca. Zdecydowanie warto odwiedzić ten lokal nawet dla fikuśnego czekadełka!
Wnętrze małe, ale bardzo przytulne. Czuć francuski klimat. Zamówiłam naleśniki z mąki gryczanej z polędwicą, chcąc przypomnieć sobie smaki Francji. Troszkę się rozczarowałam. Zamiast polędwicy otrzymałam zwykłą szynkę kanapkową z plastrem żółtego sera, który miał być starty. Jednak deser wszystko nadrobił. Zamówiłam parafit czekoladowo orzechowy. Bardzo dobry. Można było wyczuć orzechy i gorzka czekoladę, lubię takie desery.